Mól książkowy - pseudorecenzje

Korzystając z okazji wakacji, nadmiaru czasu, okropnej, zbyt gorącej i dusznej aury, a także zamiłowania do książek, postanowiłam nadrobić swoje literaturowe zaległości.

Tego lata za mną zaledwie 2 książki - narazie, ale chyba nie mam szczęścia, bo na całe 2 razy - 2 razy zdąrzyłam się lekko zawieść na 2 bardzo do tej pory pasujących mi autorach. Możliwe, że to ja wybrzydzam, ale faktów nie zmienię - mogło być lepiej.

Jakieś pół roku temu zakupiłam pożadany przeze mnie od dłuższego czasu "Kod Leonrda da Vinci". Przeczytałam go w niecałe 3 dni. Byłam, i jestem nadal, zachwycona treścią, umiejętnością knucia intryg, wyobraźnią i talentem pisarskim autora. Nie mogłam się oderwać od książki, a jeśli już to tylko z musu pod wpływem świadomości porannego cierpienia przy wstawaniu do pracy. Naprawdę polecam... Pod jednym warunkiem - że wcześniej nie czytaliście żadnej innej książki niejakiego Don'a Brown'a.
Okazuje się, że człowiek ten pisze swoje książki na jedno kopytko. Otóż jakieś 3 tygodnie temu wpadła mi w ręce "Cyfrowa twierdza" tegoż autora. Przeczytałam, nie powiem że bez zainteresowania, ale na pewno nie pojawiło się we mnie nawet skrawka fascynacji takiej jak do "Kodu...". Okazało się bowiem, że tak jak i tam, tak i tu pojawił się przystojny, wybitnie inteligentny, idealny wręcz profesorek mówiący w 5 językach i szanowany przez 98% ludności świata (ironia). Obok niego oczywiście młodziutka, śłiczna, drobniutka ciałem ale wielka umysłem, kochająca sie w profesorku pani kryptolog. Postać oddanego, prawdziwego, cudownego przyjaciela, który wkrótce okazuje się zdrajcą, a także rosłego silnego, mądrego aczkolwiek lekko upośledzonego blondyna też nie jest obca czytelnikom "Kodu...". Treść, akcja, wątki i problemy - głównie ten dotyczący ratowania ludzkości i świata - są prawie identyczne, co niestety pozwala przewidzieć kolejne ruchy bohaterów oraz zakończenie powieści.
Przede mną jeszcze "Anioły i demony" pana Brown'a, które przeczytam po prostu z babskiej, nieodrodnej ciekawości. I to by chyba było na tyle o tejże pozycji.

Słyszelisći o Stephen'ie King'u? Wydaje mi się, że chyba wszyscy o nim słyszeli, a przynajmniej o jego ksiązkach lub filmach kręconych na ich podstawie.
Kilka miesięcy temu z niebywałym podekscytowaniem, które zawsze towarzyszy mi gdy mam w ręce książkę tego autora, zakupiłam "Oczy smoka". W zeszły weekend otworzyłam ją po raz pierwszy. Szczerze mówiąc książka przypomina szklankę wody z sokiem, i co ważne nie wymieszanej wody z sokiem. Już tłumaczę dlaczego. Jest ona bowiem dobra na gorące, upalne dni, na chwilę - bo jest cieńka, i co najważniejsze - w wypadku aktu desperacji. Na początku nic się nie dzieje, tylko woda i woda, flaki z olejem, nuda totalna. Czyta się i czyta i właściwie nie dochodzi się do niczego nowego. Potem coś lekko, lekko zaczyna nabierać smaku. Wchodzi się w szybsze tempo "połykania" stron. Robi się coraz bardziej słodko, słodko, aż w końcu wszystko kończy się tak nieoczekiwanie i bezsensownie i miło, że przypomina to słodycz soku z dna szklanki - lepiącą i psującą cały chłod o orzeźwienie wywołane wodą. Najlepiej wtedy wziąć do ręki kolejną szklankę z piciem, przepić i jak najszybciej zapomnieć.
Szczerze mówiąc nie mam ochoty opowiadać o czym jest ksiażka. Powiem tylko tyle, że musicie lubić średniowieczne czasy, rycerzy, królów, książęta, złych magów i tym podobne bzdety.

A teraz moi drodzy zabieram się za "Pachnidło" Patrcick'a Suskind'a. Mam nadzieję, że przerwie ono moje tegoroczne pasmo niepowodzeń czytelniczych.

Brak komentarzy: